Boże Narodzenie
Zwyczaje świąteczne dawnych mieszkańców Bieszczadów

Zwyczaje bożonarodzeniowe dawnych mieszkańców Bieszczadów

Czas Świąt Bożego Narodzenia obfitował w kulturze dawnych Łemków i Bojków w wiele zwyczajów, częściowo już dziś zapomnianych. Zawiera się w nich ogromna różnorodność wierzeń związanych z codziennością wiejskiego życia i pracy na roli.

Z każym świątecznym dniem wiązały się określone obrzędy.

Przed Wigilią tj. „Światym Weczerom” gospodarz karmił bydło najlepszym sianem. Dawał też każdemu zwierzęciu kawałek świątecznego chleba z czosnkiem. Gdzieniegdzie był to specjalny chleb z makiem aby stado rozmnażało się jak mak w polu. W tym samym celu bywało też, że gospodarz posypywał makiem całą chudobę.

A skoro już jesteśmy przy świątecznym chlebie, nazywany był on w zależności od regionu kraczunem, kriaczunem, boczmanką czy polaznykiem. Zawsze w środek był wkładany czosnek. Bywało, że w niektórych miejscowościach oprócz kraczuna pieczone były również dwa małe kołaczyki i mniejszy chleb tzw. „kraczuni brat”.

Przed wigilijną wieczerzą gospodarz brał taki kraczun obwiązany na krzyż przędziwem, i wraz z dwoma snopkami słomy niósł go nad potok, gdzie zanurzał go trzykrotnie w wodzie. Następnie wracał do chaty i stając przed progiem izby pozdrawiał domowników trzykrotnym „Pomahaj Bih”, no co ci odpowiadali również trzykrotnym „Zdorowi bud’te”. Po tym ściągał kurkę lub brał zwiniętą szmatę, kładł ją pod progiem i upuszczał na nią chleb, tak żeby się potoczył. Jeśli upał wierzchem do góry było to dobrą wróżbą, jeśli zaś spodem – oznaczało to że rodzinę spotka coś złego, nawet śmierć któregoś z domowników.

Przed wieczerzą wnoszono do chaty sporą wiązkę słomy, którą dzieci rozścielały na podłodze i całe święta się na niej bawiły. Wnosił też gospodarz niewymłócony snopek zboża i ustawiał go w kącie na ławie pod obrazami. Wiązkę słomy bądź siana układano na stole, po czym rozściełano na nim świeży obrus. Jeden snopek lądował również pod stołem wraz z żelaznym narzędziem bądź innym przedmiotem, aby zawsze dobrze się wiodło w gospodarstwie. Bywało, że owe snopki były tymi samymi, z którymi gospodarz był wcześniej nad potokiem.

Bardzo powszechnym zwyczajem było, że cała rodzina wybierała się nad pobliski potok bądź rzekę przed wigilią, aby się obmyć. Wierzono, że woda w tym czasie ma ma oczyszczające właściwości i daje siłę oraz zdrowie. Tam, gdzie do rzeki było daleko domownicy obmywali się zimną wodą w chacie. W niektórych wsiach gospodynie szły nad wodę ze skobkiem służącym do pojenia bydła, żeby „krowy dobrze doiły”.

Na wigilijną wieczerzę tradycyjnie gospodyni przygotowywała 12 potraw – liczba ta odpowiadała ilości apostołów oraz miesięcy w roku. Do jedzenia wolno było przystąpić dopiero gdy na niebie wzeszła pierwsza gwiazda, którą nazywano – „wyflejemskoju” (betlejemską). Gospodarz dzielił między wszystkich chleb z czosnkiem uprzednio zanurzonym w soli, a potem wszyscy – obowiązkowo z jednej miski spożywali kolejno świąteczne potrawy: kapustę, grzyby, żur owsiany, ziemniaki, bób, marchew, pierogi, barszcz z bobalykami, pampuszki, pęcak, łewesz (zupa ziemniaczana) i kutię. Na stole przygotowana była również zapasowa miska i łyżka dla zbłąkanego wędrowca, a także zmarłych członków rodziny. Aby zmarli nie byli głodni, oddawano im po trzy łyżki każdej strawy w oddzielnym garnku. Resztki wieczerzy zbierano i dawano krowom następnego dnia rano, aby im bosorka (czarownica) nie zabierała mleka.

Na wigilijną wieczerzę zapraszno wszstkich – żywych i umarłych. Zmarłych zapraszano następującymi słowy: „Przyjdź, duszeczko najeść się, jak jesteś głodna”. Zapraszano również dzikie zwierzęta, jak na przykład wilki: „Wilku, wilku chodź do nas na wieczerzę, a jak nie przyjdziesz, to nie przychodź tu już nigdy!”. Powszechnie wierzono, że w tę noc zwierzęta rozumieją więcej niż ludzie, a nawet rozmawiają ludzką mową, lecz nie wolno ich podsłuchiwać.

Po wieczerzy gospodarz gasił świece i wszyscy obserwowali w jakim kierunku poleci dym. Jeśli poleciał prosto w górę lub zakręcił się i rozszedł po izbie był to dobry zwiastun, np. wesela. Jeśli poleciał w kierunku drzwi wróżył śmierć gospodarza, jeśli zaś do pieca – umrzeć miała gospodyni.

W niektórych miejscowościach domownicy kładli się wszyscy na słomę rozścieloną wcześniej na podłodze, aby „gęsto po polu snopy leżały”. Związywano powrósłem łyżki, żeby „chudoba kupy się trzymała”. Dziewczęta z kolei wybiegały ze swoimi łyżkami na zewnątrz i kołatały nimi – z której strony na kołatanie odpowiedział szczekaniem pies, z tej strony miał nadejść przeznaczony jej chłopiec.

Gdzieniegdzie w wigilijny wieczór zaczynali chodzić już pierwsi kolędnicy. Kolędowanie trwało przez trzy dni swiąt.

Pierwszy dzień świąt, a był to 7 stycznia, należy bowiem pamiętać że dawni mieszkańcy Bieszczadów w większości byli wyznania wschodniego, a więc korzystali z kalendarza juliańskiego, podobnie jak wigilia przebiegał wg. ustalonego, tradycyjnego porządku. W niektórych wsiach, domownicy o poranku wstawali obmyć się w zimnej wodzie w pobliskiej rzece lub potoku. Myli się trzymając w dłoniach monety, aby się ich „pieniądze cały rok trzymały”.

Przed śniadaniem wprowadzano do izby wołu, karmiono go chlebem i słomą ze snopka stojącego w rogu, oraz dawano mu słomę na rogi, aby wyniósł ją do obory dla innych wołów. Należało to uczynić jak najwcześniej, zanim ktoś spoza domowników wszedł do chałupy, w przeciwnym wypadku wróżyło to nieszczęście w nadchodzącym roku.

Po śniadaniu wszyscy szli na nabożeństwo do cerkwi. Ten dzień był święty, nie wolno było nic robić, poza obrządkiem przy zwierzętach. Po obiedzie młodzież spotykała się śpiewając kolędy. Starsi pozostawali w chatach. Ale nie można było także w dzień spać.

W Solinie panował taki zwyczaj, że wójt zbierał w karczmie dziecięciu parobków, częstował ich wódką i wysyłał na wieś po kolędzie. Za kolędę mieli dostawać owies, który potem sprzedawali. Połowę pieniędzy mogli przeznaczyc na przepicie, a połowę dawali do cerkwii.

Powszechnym zwyczajem było obwiązywanie pni drzew owocowych powrósłami uplecionymi ze słomy. Robiono to trzeciego dnia świąt, wykorzystując słomę, która przez całe święta była w chacie. Pod każdym z drzew gospodarz wygłaszał przemowę, wymachując nań siekierą: „Ja tebe zrubam, bo ne chocesz rodyty!”. W odpowiedzi syn, albo ktoś inny z domowników odpowiadał: „Ne rubajte, ja budu rodyty”, po czym obiązywali pień rzeczonym powrósłem.

Galeria zdjęć z zimowego sanockiego Skansenu

Szukasz innych ciekawostek dotyczących regionu? Chcesz poznać naszą ofertę?

Zapraszamy na nasz fanpage